Zmiana czasu? To bez sensu
Piotr Cieśliński
28 Marca 2008
W nocy z soboty na niedzielę śpimy o godzinę krócej. Przesuwamy wskazówki zegarów do przodu, by za dnia dłużej świeciło słońce. Czy dzięki temu - jak się uzasadnia - oszczędzamy energię? Bzdura, rachunki za prąd rosną - dowodzą Amerykanie
Jeśli badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara mają rację, to cała skomplikowana operacja przesuwania czasu wiosną i jesienią nie ma sensu. Albo trzeba dla niej znaleźć inne uzasadnienie. Kto to w ogóle wymyślił? Podobno Benjamin Franklin, jeden z ojców założycieli i autorów konstytucji Stanów Zjednoczonych. Kiedy był amerykańskim ambasadorem w Paryżu w 1784 r., pewnego wiosennego ranka o szóstej rano obudził go hałas. Ze zdziwieniem zauważył, że za oknem jest już jasno, a paryżanie wciąż smacznie śpią przy zasłoniętych żaluzjach po nocnych szaleństwach. "Gdybym się nie ocknął tak wcześnie, chrapałbym w łóżku jak wszyscy do południa i przespałbym sześć godzin słonecznego dnia - pisał w liście do "Journal de Paris" - a potem wieczór i noc spędzałbym przy świetle świec".
Marnowanie milionów ton wosku
Franklin był też naukowcem, więc szybko oszacował, że wcześnie wstając i wcześnie kładąc się spać, mieszkańcy Paryża oszczędziliby rocznie ponad 64 mln funtów wosku na świece. Ale nie wezwał do przesuwania czasu, ale raczej zmiany trybu życia. Żartobliwie proponował, by za okna z żaluzjami czy okiennicami wprowadzić podatek, racjonować sprzedaż świec albo bić w kościelne dzwony, a jeśli to nie pomoże, to strzelać z armat o brzasku, żeby budzić Francuzów. "Zmuś człowieka, by wstał o czwartej rano, a sam z siebie pójdzie spać o ósmej wieczorem. To będzie trudne tylko przed kilka dni" - zachęcał.
Jego idea była jednak w uśpieniu przez ponad sto lat. Dopiero trudne czasy pierwszej wojny światowej skłaniały do szukania oszczędności.
Jako pierwsi w 1916 r. przesunięcie czasu zarządzili Niemcy. Dzięki temu zmrok zapadał później i ludzie wracający z pracy później też zapalali światło w domach. Zużywali mniej prądu, którego więcej pozostawało na produkcję broni czy amunicji. Taki był w każdym razie zamysł. Podchwycili to Brytyjczycy i inne kraje europejskie, zaraz potem Amerykanie, czas zaczęto przesuwać także w międzywojennej Polsce. Głosy sprzeciwu były jednak bardzo silne. Wskazywano na zamieszanie w rozkładzie jazdy pociągów, a rolnicy skarżyli się, że nie zależy im na dłuższym dniu wieczorem, bo i tak muszą wstać o tej samej porze co zawsze (zwierzęta nie regulują wszak zegarków). Najbardziej chyba oryginalny argument podniósł lord Balfour w brytyjskim parlamencie: "Przypuśćmy, że jakaś niefortunna kobieta byłaby w ciąży z bliźniakami i jeden z nich urodzi się 10 minut przed godz. 1 w nocy, a drugi już po cofnięciu wskazówek zegara. Kolejność ich urodzin zostanie wtedy odwrócona. Taka zmiana może wpłynąć na prawo do dziedziczenia i własności...".
W Ameryce opozycja była tak silna, że tuż po zakończeniu I wojny światowej zrezygnowano tam na ponad 20 lat z ruszania czasu. Polska po drugiej wojnie światowej również zwlekała. Czas zimowy i letni obowiązywały u nas w latach 1946-49, a potem dopiero od 1957 r. (z dziwną przerwą w latach 1965-1976). Obecnie zmianę czasu stosuje blisko 70 krajów świata, a impulsem do jej rozpowszechnienia był pierwszy kryzys naftowy z połowy lat 70. zeszłego wieku. Podobnie jak w ciężkich wojennych czasach świat szukał wtedy desperacko oszczędności w zużyciu energii. Ale czy zmiana czasu rzeczywiście je przynosi? Zadziwiające, ale niezwykle mało jest na ten temat danych, a jeśli już są, to wcale niejednoznaczne.
Na chłopski rozum jest inaczej
Amerykański Departament Transportu np. oszacował w 1975 r., że wydłużenie letniego czasu w USA w marcu i kwietniu faktycznie zmniejszyło zapotrzebowanie na energię - ale ledwie o 1 proc. Jednak rok później Narodowe Biuro Standardów podważyło tę ekspertyzę i stwierdziło, że tak naprawdę nie ma dowodu na żadne oszczędności. Bo trudno jest porównać zmiany w zużyciu energii, które rośnie z roku na rok i zmienia się także z pogodą.
Ostatnio nadarzyła się jednak ku temu wspaniała okazja. Jak się okazuje, w amerykańskim stanie Indiana tylko w kilkunastu z 92 hrabstw obowiązywał letni czas (podobnie jest wciąż na Hawajach i w części Arizony). Farmerzy w Indianie, gdzie królują pola kukurydzy i soi, bojkotowali zmianę czasu, bo woleli mieć jaśniejsze poranki niż wieczory. Ale kilka lat temu przewagę zdobyli ci, którym przeszkadzało to, że wszędzie za granicą stanu panuje inny czas. Przegłosowano więc, by od wiosny 2006 r. cały stan, jak reszta kraju, również dwa razy w roku przesuwał wskazówki zegarów.
Dwóch badaczy z Uniwersytetu Kalifornijskiego, prof. ekonomii społecznej Matthew Kotchen i jego doktorantka Laura Grant, postanowiło sprawdzić, jak to wpłynęło na zużycie prądu. Od lokalnego dostawcy energii zdobyli odczyty liczników prądu w niemal wszystkich gospodarstwach domowych na południu stanu. Mogli porównać ich stan przed i po wprowadzeniu zmiany czasu. Jednocześnie hrabstwa, gdzie ona obowiązywała już wcześniej, stanowiły grupę kontrolną, dzięki której naukowcy byli w stanie uwzględnić i oddzielić wpływ pogody.
Co się okazało? Zamiast zyskać, mieszkańcy Indiany stracili na zmianie 8,6 mln dol. O tyle więcej kosztowały ich dodatkowo rachunki za prąd, które wzrosły od 1 do 4 proc. - dowodzą badacze w opublikowanym właśnie raporcie. To sprzeczne z tym, co dotąd sądzono. Tego by się raczej nie spodziewał Beniamin Franklin. Ale też od jego czasów znacznie zmieniło się to, jak żyjemy. Prof. Matthew Kotchen ustalił, że dodatkowa godzina dnia wieczorem zmniejsza wprawdzie koszty oświetlenia (z wyjątkiem października), ale za to dłużej działa rozpowszechniona w amerykańskich domach klimatyzacja. Z kolei tracona jest godzina słońca nad ranem. Ci, co wstają o wczesnych i chłodnych godzinach, muszą więc podkręcać termostaty.
Po co to?
Oczywiście nie wiadomo, jak wyniki z Indiany przekładają się na inne stany i kraje, zwłaszcza te bardziej północne. Ale Polska ma dość podobny klimat, więc może również i my nie oszczędzamy energii? Potwierdza to Iwona Jarzębska, rzecznik Stoenu, który dostarcza prąd Warszawie: - Nie obserwujemy znaczącej zmiany w zapotrzebowaniu na energię elektryczną z powodu zmiany czasu.
Jeśli tak, to po co w ogóle zawracać sobie tym głowę? Zmiany czasu są wielkim kłopotem dla rozkładów jazdy kolei, samolotów. Także dla ludzi, którzy cierpią na zimową depresję, bo wiosną odbiera się im bardzo ważną dla samopoczucia poranną godzinę jasnego dnia. Niektórzy z nas potrzebują nawet tygodnia, by dostosować swój zegar biologiczny do nowych warunków.
Z drugiej strony, wydłużając czas wieczornej jasności, mamy mniej wypadków drogowych oraz przestępstw. Jesteśmy bardziej skłonni do zdrowego, aktywnego wypoczynku na powietrzu po pracy, a także zakupów, co napędza wzrost gospodarczy. Jedną z bardziej nieoczekiwanych korzyści zmiany czasu było to, że we wrześniu 1999 r. w Izraelu bomba zegarowa wybuchła przedwcześnie i zabiła terrorystów zamiast niewinnych ludzi.
Jedno jest pewne. Nikt nigdy nie dokonał pełnego bilansu zysków i strat związanych z corocznym manipulowaniem zegarem. Może więc rację mają takie kraje, jak Japonia, Indie czy Chiny, które nie widzą powodu, by się w to bawić.